A w ogrodzie...

Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo będę tęsknić za swoim ogrodem. Kiedy tylko było ładnie, po 17:00 rzucałam wszystko i odpoczywałam między roślinami. Tutaj coś oberwałam, tam usunęłam chwasty, a Zosia biegała swobodnie i układała swoje pierwsze bukiety.

Teraz niby mieszkamy bardzo blisko, ale mimo wszystko wyjście do ogrodu stało się małą wyprawą. Zamiast wyjść z domu i zerwać coś na przykład na kolację, wsiadamy w samochód i jedziemy, albo odpuszczamy. Jeżeli chcę coś zrobić po pracy, to znowu samochód, bo Zosia marudzi, że 'po przedszkolu jest za bardzo zmęczona na spacer'.

Umykają nam niektóre rzeczy (np. fasolka szparagowa, której nie zdążyłam zerwać zanim stwardniała czy pierwszy koper zanim zakwitł), a chwasty za to szaleją. W mojej głowie nie ma już ciągłego filmu, a jedynie poszczególne klatki z uchwyconą w danym momencie rzeczywistością.

 

W nagrodę za te podróże rozszalały się w tym roku astry (w poprzednim liczyłam je na palcach obu rąk). Słoneczniki i kosmosy jeszcze się trzymają, ale już tylko dzięki wzajemnej pomocy.


 Zakwitła nam jeszcze raz lawenda. Nic sobie nie robi z oplatających ją nici babiego lata.


Obok ostatnich sałat czy szpinaku na zbiory czekają buraki i marchewki. Po nich ewidentnie widać, że brakowała mi tego lata czasu na wszystko.

 

Wczoraj zdecydowałyśmy z Zosią, że natniemy całe naręcze astrów. Nie możemy się nimi cieszyć patrząc przez okna, więc zabieramy je do naszego tymczasowego domu.


Komentarze

Popularne posty